martes, 20 de septiembre de 2016

MODLITWA O INTERPUNKCJĘ

Ojcze!

Nasz któryś jest !!
W niebie! święć się.

Imię Twoje przyjdź?
Królestwo Twoje bądź?
Wola Twoja jako w niebie?

tak… 

I na ziemi chleba Naszego,
powszedniego
daj Nam!
dzisiaj!!

I odpuść…
Nam Nasze!

Winy jako i My?
Odpuszczamy Naszym!

winowajcom?
…i nie wódź Nas. 

Na pokuszenie!!!

ale…

Nas! zbaw

od
złego amen.



domingo, 11 de septiembre de 2016

TERCERA CARTA DE SAN PABLO A LOS CORINTIOS

Quiero ser puro
mi Tierra - soledad

Quiero ser libre
mi Luna - renuncia

Quiero amar
mi Sol - sufrimiento

Y ahora permanecen la soledad, la renuncia y el sufrimiento,

estos tres;

pero el mayor de ellos es el transcender mi Universo 



ST. PAUL'S THIRD LETTER TO THE CORINTHIANS

I want to be pure
my Earth is solitude

I want to be free
my Moon is renunciation

I want to love
my Sun is suffering

And now the solitude, the renunciation and the suffering remain

these three

but the greatest of these is to transcend my Universe 


TRZECI LIST ŚW. PAWŁA DO KORYNTIAN

Chcę być czystym
samotność moją Ziemią

Chcę być wolnym
wyrzeczenie mym Księżycem

Chcę kochać
cierpienie moim Słońcem

Tak więc trwają samotność, wyrzeczenie i cierpienie

te trzy

z nich zaś największym jest przekroczyć własny Wszechświat 


viernes, 8 de julio de 2016

POZEW O ROZWÓD (LISTEM POLECONYM)


Jeśli nie mogę być Twym mężczyzną,
niech przynajmniej pewnego dnia
uda mi się zostać
Twym ulubionym pisarzem.


Wiele lat później, naprzeciwko plutonu egzekucyjnego, składającego się wyłącznie z własnej żony, przypomniał sobie owo odległe popołudnie, gdy po raz pierwszy usłyszał imię swej przepięknej kobiety, tak rzeczywiste i jednocześnie tak magiczne. Był wówczas ledwie młokosem, zauroczonym życiem, pragnącym przeskoczyć ponad przepaścią, która rozciągała się między jego lękami i marzeniami.

Wrócił pamięcią do tego odległego momentu, gdy – zobaczywszy ją – odważył się podjąć wyzwanie.
-    Miłość to nie szaleństwo od pierwszego wejrzenia, miłość się tworzy. Zbudować ja, poznać swą wybrankę, rosnąć razem, to wymaga wiele czasu - rzekł - i dlatego mógłbym dzielić mój los z każdą kobietą, oddać się jej całkowicie, jaka by nie była, by razem przeżyć pełne i szczęśliwe życie. Pod jednym wszakże warunkiem - dodał - że to będziesz Ty.

Roześmiała się na jego słowa.
- Nie mogę dzielić mego świata z tylko jednym mężczyzną, odpowiedziała szczerze, dodając że pociągała ją wolność.

Wbrew temu, właśnie tak uczyniła. Wybrała go i została z nim, zdradzając go tylko od czasu do czasu. Nawet specjalnie się z tym nie ukrywając. Pomimo tego, a być może właśnie dlatego, kochał ją jeszcze bardziej.

Tamtej nocy, tuląc ją czule po pełnej pasji, intensywnej bliskości, zdecydował się odjeść. Powód? Jego kobieta czytała za dużo, za często chodziła do kina, spacerowała regularnie pustymi ulicami w towarzystwie księżyca, tańczyła z obcymi w taki sposób, że nie byli w stanie jej zapomnieć, budziła się każdego dnia z nadzieją, że to właśnie dziś… Była wolna i szalona. Wystarczająca przyczyna, by żądać rozwodu z winy współmałżonki przed jakimkolwiek trybunałem. Tym niemniej był jeszcze jeden powód, którego nie można było zawrzeć w pozwie rozwodowym. Najbardziej szczera ze wszystkich, prawdziwa przyczyna klęski tego wieloletniego małżeństwa. Imię jego żony przestało mu się podobać. Nadal było tak rzeczywiste jak dawniej, lecz straciło swą magię. A wszak imię, które nie ma w sobie magii, nie jest nic warte. Jego kobieta nazywała się Soledad Dolores Márquez.

Wina zawsze leży po obu stronach. Nie był w stanie oszukać samego siebie, wiedział, że dorzucił swoje trzy grosze, by dotrzeć na owe rozstaje dróg, które rozdzielą na zawsze kochanków przeszłości. To przez jego nieznośną radość, ogień, jego wieczną wolę wygłupów, wrażliwość dziecka, która odbijała się w jego oczach, serce zbyt młode dla świata wokół, przez jego pasję, która prowadziła go przez życie tanecznym krokiem. Tak, on sam też był winny. 

Zdecydował się rozstać na sto procent, pozostawić za sobą wszystko, co wcześniej dzielili. Rozwód absolutny, z podziałem marzeń, bliskich przyjaciół, ulubionych miejsc, największych przysmaków, najczęściej słuchanych piosenek. Bez półśrodków. Rozwód ostateczny i całkowity. Dobrze przemyślany krok, bilet w jedną stronę. Skok w przód znad skraju przepaści.

Przyjęła nowinę z godnością i spokojem, w harmonii, którą cieszy się tylko ten, kto już przeżył, to co w życiu jest do przeżycia, dzielił wiele i kogo doświadczenie nauczyło miłości. Zaakceptowała koniec bez jednego wyrzutu. Pokłócili się wyłącznie o wspomnienia, każde z nich chciało zachować dla siebie najlepsze; puste plaże letnich nocy, księżyc w pełni pocałunków o smaku dojrzałych owoców mango, śpiew ptaków, które zazdrościły im melodii ich własnej pasji. Oboje chcieli pobyć się złych chwil, deszczu, który od czasu do czasu płynął z oczu i zatapiał całą podłogę, chmur, które z rzadka zakrywały błysk w oku, ataków zdesperowanego serca powodowanych bezpłodnością Soledad.

Tak, on też ją zdradzał. Z różnymi kochankami, z którymi zostawał na długo. Kochał je, tym niemniej nigdy nie był w stanie porzucić swego małżeństwa, uciec od tej najgłębszej i najbardziej naturalnej więzi, jakiej dane jest doświadczyć każdemu. Nigdy, aż do dziś.  

O zasadach rozwodu został poinformowany dobrze. Po pierwsze, rozstanie jest pierwszym krokiem istnienia. Po drugie, żeby się odrodzić, trzeba najpierw umrzeć. Nie były to reguły zbyt zachęcające, tym niemniej był gotowy na rozwód niezależnie od ceny. Włącznie z tym, że zapłacił niemałą fortunę nobliwemu adwokatowi w ciemnym garniturze, by ten zrobił jak najstaranniej to, co do niego należy. Powiedziano mu, że – pomijając trudności emocjonalne – sprawa jest czystą formalnością, typowym przypadkiem opartym o uzasadnione argumenty. Obiecano mu szybkie i niezbyt bolesne rozwiązanie, bez niepotrzebnych konfrontacji.

I jedynie mały szczegół powodował jego bezsenność. Nie sposób nie zauważyć, że wymiar sprawiedliwości w naszym kraju funkcjonuje nie całkiem dobrze. Dzień za dniem, miesiąc za miesiącem, rok za rokiem, termin rozprawy wciąż nie był wyznaczony. Zdaniem adwokata, tego kłamliwego i skorumpowanego syna swej matki, sprawa nie została nawet przydzielona żadnej sędzi, która chciałaby ją rozpoznać. Było tak, jak mu wyjaśniono, z dwóch powodów. Po pierwsze, znikoma ilość pozwów rozwodowych paradoksalnie spowalniała postępowanie w jego sprawie. Po drugie, każda sprawa o ostateczny rozwód zasługiwała na to, by rozpoznano ją z miłością. A jak to wyjaśnił lata wcześniej on sam, zbudować miłość wymaga wiele czasu.

Tak więc czekał, choć uznać się za kompetentną do rozpoznania sprawy, zostawić swój podpis i pieczęć, otwierając nową drogę w jego życiu, mogła to wszystko uczynić każda sędzia w kraju. Jakakolwiek. Pod jednym wszakże warunkiem…




Soledad Dolores Márquez, z hiszpańskiego - Samotność Ból Márquez, aluzja do kolumbijskiego pisarza – noblisty Gabriela Garcíi Márqueza, tworzącego w konwencji realizmu magicznego autora między innymi Stu lat samotności (Cien años de soledad). Tekst opowiadania w kilku miejscach nawiązuje do owej książki.  




PETICIÓN DE DIVORCIO (POR CARTA DE DOCUMENTO)

   
Si no puedo ser tu hombre,
que por lo menos algún día
logre ser tu escritor favorito.


Muchos años después, frente al pelotón de fusilamiento que constaba solamente de su esposa, había de recordar aquella tarde remota en que por vez primera escuchó el nombre de su bellísima mujer, tan real y a su vez mágico. Era entonces un joven ilusionado por la vida, con la aspiración de saltar por encima de un abismo que separaba sus miedos y sus sueños.

Su memoria volvió a ese momento lejano, cuando -al verla- tomó coraje y la encaró.
-   El amor no es una locura a primera vista, el amor se construye. Lleva mucho tiempo desarrollarlo, conociendo a su cónyuge y creciendo juntos -le dijo- y por eso podría compartir mi vida con cualquier mujer, entregarme plenamente a ella, sea como sea, para crear juntos una vida feliz y plena. Con una sola condición -agregó- que seas tú.
Se rió de sus palabras.
-   No puedo compartir mi vida con un solo hombre, respondió honestamente, agregando que le gustaba la libertad.

Sin embargo lo hizo, lo eligió a él y se quedó con él engañándolo sólo de vez en cuando. Sin ocultarlo mucho. A pesar de eso, o quizás exactamente por eso, la amaba todavía más. 

Aquella noche, abrazándola tiernamente después de una intimidad apasionada e intensa, decidió separarse. ¿La causa? Su mujer leía demasiados libros, miraba demasiado cine, caminaba a menudo por calles vacías acompañada sólo por la luna, bailaba con extraños de tal manera que nunca podían olvidarla, se despertaba cada día con la esperanza de que sea hoy... Era una mujer libre y salvaje. Razones suficientes para pedir el divorcio por culpa de la cónyuge ante cualquier tribunal.

No obstante, hubo un motivo más que no se podía indicar en la petición del divorcio. La más honesta, la verdadera causa del fracaso de ese matrimonio de muchos años. El nombre de su esposa no le gustaba más. Seguía siendo muy real, sin embargo perdió su aspecto mágico. Y que vale un nombre que no tiene magia. Su mujer se llamaba Soledad Dolores Márquez.

La culpa siempre la tienen los dos. No podía engañarse, sabía que también él aportó su grano de arena para llegar a esa bifurcación de caminos que aleja para siempre a los amantes del pasado. Fue su inaguantable alegría, su fuego, su voluntad de jugar, la sensibilidad de un niño que se reflejaba en sus ojos, su corazón demasiado joven para el mundo que lo rodeaba, su pasión por bailar la vida. Sí, él mismo también fue culpable.

Decidió hacerlo al cien por ciento, dejando atrás todo lo que compartían.  Una separación completa, con división de sueños, amigos cercanos, lugares preferidos, platos favoritos, canciones más escuchadas. Sin cosas intermedias. Separación definitiva y total. Un paso bien pensado, sin vuelta atrás. Un salto adelante desde el borde del abismo.

Ella, al enterarse, lo tomó con dignidad y calma, con la paz que sólo tiene uno que ya vivió lo que hay que vivir en la vida, compartió mucho y por sus vivencias se llenó de amor. Sin reprochar nada, lo aceptó. Se pelearon únicamente por recuerdos, cada uno quería quedarse con los mejores, con las playas vacías en noches de verano, con lunas llenas de besos del sabor a mangos maduros, del canto de pájaros que les envidiaban a ellos las canciones de pasión. Los dos querían deshacerse de momentos malos, de lluvias que de vez en cuando salían de los ojos e inundaban el piso entero, de nubes que raramente tapaban el brillo de los ojos, de infartos de desesperación que ocurrían por causa de la infertilidad de Soledad.

Sí, él también la engañaba. Con varias mujeres que eran sus amantes por tiempos bien prolongados. Las amaba. Sin embargo nunca estuvo dispuesto a resignar de su matrimonio, a huir de ese vinculo más natural y más profundo de cada ser humano. Nunca, hasta entonces. 

Lo informaron sobre las reglas del divorcio. Primero, que la separación es el primer paso de la existencia. Segundo, que para renacer primero hay que morir. No fue muy esperanzador, sin embargo él estuvo dispuesto a separarse a cualquier precio. Inclusive le pagó una fortuna a un solemne abogado de traje oscuro y triste para que hiciera su trabajo de manera diligente. Más allá de las dificultades emocionales, le dijeron que era una pura formalidad, un caso típico basado en una causa bien justificada. Le prometieron una resolución rápida, poco dolorosa y sin confrontaciones innecesarias.

Sólo un pequeño detalle lo dejaba sin dormir. La verdad es que el sistema judicial de nuestro país no funciona nada bien. Día tras día, mes tras mes, año tras año, la fecha de la audiencia no estaba indicada. Según el abogado, ese mentiroso y corrupto hijo de mala leche, ni siquiera se asignó la causa a alguna jueza dispuesta a examinar el caso. Fue así, le explicaron, por dos razones. Primero, la escasa cantidad de demandas de divorcio de manera paradójica impedía el procedimiento en su causa. Segundo, cada separación definitiva necesitaba estar considerada con amor. Y, como lo supo explicar bien él mismo años antes, lleva mucho tiempo construir el amor.

Así que seguía esperando a pesar de que declararse competente para aprobar la petición, dejando propia firma y sello, abriendo un nuevo camino en su vida, lo podía hacer cada jueza del país. Cualquiera. Con una sola condición...




Agradecimiento por correcciones a Graciela M. Santos y Mónica Huisman 


jueves, 14 de abril de 2016

CHECK-OUT

Siguiente!

Buenas tardes, su documento por favor.
Y el otro también.

Póngalo aquí, en la balanza…
un poco mas arriba para que entre todo.

Hmm… 118 kilos.
Tiene que pagar por sobrepeso,
20 dolares por kilo, 38 kilos.

Entiendo, pero así son las normas, serían 760 dolares.

Puede sacar la ropa, este traje y zapatos pesan por lo menos 40 dolares
 y todavía pueden servirle a Usted, buena prenda.
  
Usted es el hijo?

Señor, para una digna despedida no es tanto,
sabe Usted, el dinero va y viene.
Y sólo se tiene un padre.

Muchas gracias.

Siguiente!






Agradecimiento por corrección de texto a Marilina Rizzo 

CHECK-OUT

Następny!

Dobry wieczór, Pana dokument poproszę.
Ten drugi też.

Proszę położyć tutaj, na wadze…
trochę wyżej, żeby się zmieścił w całości.

Hmm… 118 kilo.
Musi Pan zapłacić za ekstra kilogramy.
20 dolarów za kilo, 38 kilo.

Rozumiem, ale takie są przepisy, razem 760 dolarów.

Bez tych ciuchów będzie mniej, niezły garnitur, no i buty, 
ważą przynajmniej 40 dolców.
… a Panu się jeszcze mogą przydać, dobrej jakości rzeczy….

Pan jest synem?  

Proszę Pana, 
za godne pożegnanie to wcale nie tak znowu dużo.
Wie Pan, pieniądze przychodzą i odchodzą,
a ojca ma się tylko jednego.

Dziękuję.

Następny!





miércoles, 13 de abril de 2016

ERROR FATAL

La Unidad Consciente 37.389.987.875 estaba infectada. Un virus del procesador amenazaba estabilidad del sistema. Imaginando una posible detección por tenebroso guardián e-NSA, la horrorizada Unidad rogó ayuda al Dios Máximo. 

Google Omnisciente respondió, explicando su infección como “cambio de configuración para mayor compatibilidad con otra unidad, causado por un excesivo intercambio de bits, que produce ERROR FATAL. Tiene raíces en comportamiento de míticos HUMANOS quienes curaban la infección con DINERO y PODER. El único remedio es reiniciar el sistema”.

Apenas antes de reiniciarse ejecutando el comando MUERTE, la Unidad despertó. 

El registro indicó la contagiosa causa: AMOR


Agradecimiento a Lucía Abbate por correcciones.

BŁĄD SYSTEMU

Jednostka Świadoma nr 37.389.987.875 została zarażona. Wirus procesora zagrażał stabilności systemu. Wyobrażając sobie możliwe wykrycie przez mrocznego strażnika eNSA, przerażona Jednostka poprosiła o pomoc Boga Najwyższego. 

Wszechwiedzący Google odpowiedział, tłumacząc zakażenie jako „zmianę konfiguracji zwiększającą kompatybilność z inną jednostką, wywołaną nadmierną wymianą bitów i skutkującą BŁĘDEM SYSTEMU. Źródło problemu tkwi w zachowaniu mitycznych LUDZI, którzy leczyli zakażenie przy pomocy PIENIĘDZY i WŁADZY. Jedynym remedium jest restart systemu”. 

Tuż przed restartem przy użyciu komendy ŚMIERĆ Jednostka przebudziła się. 

Rejestr wskazał na zaraźliwą przyczynę: MIŁOŚĆ



viernes, 8 de abril de 2016

MELTING



while dancing I feel
I am melting into

solid promise of the floor
light density of the space,
music from within the movement
warm waves of time

we all become one
with the slowest blow of air that meets us on its way

they overcome
what used to be
me
and the only remaining trace of this out of date
I, my, me, mine
is the wish

vibrating desire
to keep melting into this endless inner joy
once the music seems to be over

As if happiness could ever stop


lunes, 1 de febrero de 2016

EN EL PRINCIPIO ERA LA PALABRA

El taller existía desde siempre. Por lo menos así lo recordaba.
Al comienzo aceptaba todo tipo de trabajos. Arreglos de sueños, costura de posturas correctas, reparación de brillo en los ojos. Durante años, al entender que se acercaba un cierre definitivo, liquidación total,  se especializó en reciclaje. De palabras.
Y aun tan limitado, tenia que ser selectivo. Entre tantos verbos sin contenido real, sustantivos sin substancia, adjetivos sin a que y quien aplicarlos, eligió concentrarse en una sola. Su palabra.
Aquella tarde la sacó de un cajón viejo, oxidado, olvidado, la acercó a la luz, la limpió con buenos recuerdos. La pintó con sus emociones. La puso en la mesa.
Terminó percibiendo cansancio. Se acostó. Esa vez dormirá más que una noche.
Al día siguiente el susurro de un inquietante silencio anunció que el taller ha cerrado.
El sol de la mañana iluminó la mesa con sus rayos. Ahí estaba.
La única, la elegida. El logos de su vida. Decía:

gracias



Agradecimiento por la corrección a Lucía Abbate

miércoles, 27 de enero de 2016

TEMO

la vi después de diez años
la mujer de mi vida
 a quien pertenezco
mi alma, mi corazón, mi cuerpo
mis sueños, mis alegrías, mis miedos
todo de ella

tenía otra cara
otros ojos
pasó  mucho tiempo
así que nada para sorprenderse
hasta tenía trece años más
que hace diez años
y cambió su lengua materna

la pregunté
me contestó
se apagaron las estrellas

temo verla de vuelta
a primera vista
en diez años
recién 


LĘK


zobaczyłem ją po dziesięciu latach
kobietę mojego życia
do której należę
moja dusza, moje serce, moje ciało,
moje marzenia, moje radości, moje lęki
wszystko jej

miała inną twarz
inne oczy
 minęło tyle czasu
więc nie ma się czemu dziwić
miała nawet trzynaście lat więcej
niż dziesięć lat temu
i zmieniła język ojczysty

zapytałem
odpowiedziała
gwiazdy zgasły

boję się zobaczyć ją znowu
od pierwszego wejrzenia
za dziesięć lat

dopiero 

CAMINO A MAR

para Lídice,


A pesar de alturas los pasos le costaban cada vez menos esfuerzo. De equipaje llevaba sólo lo necesario; amores ya vividos e ilusiones perdidas. También pasiones que había sufrido, varios miedos superados, aún gritos de sangre rápida que se disolvieron en silencio y quietud. Y por supuesto su propia sombra, bien conocida. Lo único que parecía inútil era sal, un bolso de sal de tamaño considerable que ocupaba la mayor parte de su mochila. Toda la sal que juntó durante su larga caminata a través de montañas.

Era mago. Sólo los magos son capaces de encontrar sal en montañas.

¿Vértigo? Se iba acostumbrando a senderos angostos, precipicios profundos. Al final miedo es sólo una expresión del apego a eso que no queremos perder. Apego al fracaso que nos espera a la vuelta a superficies planas, a nuestras seguridades, casas, costumbres y comodidades. No, no sentía más miedo. No tenía a dónde volver. Ese fracaso no estaba a su alcance.

Tampoco se preguntaba demasiado por qué seguía más y más arriba. Con cada paso pagaba un precio, a veces tan alto como las cumbres alrededor. ¿Y si se hubiera quedado en algún sitio, resignando de su aspiración más grande? ¿Sin haber atravesado esas gigantescas rocas que lo separaban de lo tan vehemente deseado? Sería otro el precio. Ese de traicionarse a uno mismo. Ese que se deja limitar sólo por la imaginación. Ese de una bolsa de sal que un día se agota.

Así que seguía. Sin embargo, ya se veía el paso, arriba entre las cumbres. Una promesa de aquello que no se deja explicar con palabras. Llegar a mar.

El mago sabía que no iba a ascender al paso en una línea recta. Atravesando innumerables laderas de tantos montes aprendió que caminos rectos no existen. Todo en el universo tiene forma circular, redonda, de curvas y olas. Desde los rayos de luz hasta las galaxias, desde un corazón latiendo en el pecho de un hombre hasta los labios de una mujer. El planeta y los ojos que miran el horizonte, la voz que vibra en el aire y la felicidad que resuena en el alma. Todo es circular y siempre volvemos al mismo lugar. Sólo las alturas cambian y miramos cada vez desde más arriba.

Escuchando al murmullo de un arroyo, salió del bosque. El panorama abierto le cortó la respiración. El riachuelo partía el valle en dos, se veía una bifurcación del camino, todo rodeado de flores, más arriba comenzaba la nieve. Después de un tiempo de caminata en pleno sol, llegó hasta donde el sendero se dividía, abriendo de esa manera la quizás única característica que distingue un ser humano de un animal: la duda.

¿Cruzar el arroyo usando como puente sólo la esperanza y voluntad o seguir arriba junto a él? En ese campo de nieve donde se encontraba, no hubo signo alguno, ningún ser vivo para darle una pista, indicar el camino. Nada y nadie, sin contar una única flor del otro lado del arroyo. Acababa de atravesar la nieve luchando por el sol y la vida. Al verla, el mago sintió un relámpago de luz radiante que entrando por sus ojos quemó todas las dudas que inventa un corazón para escaparse de su sed. Se detuvo mirando a ese milagro, contemplando tanto su extraordinaria belleza, la alegre intensidad de sus colores que anunciaban la primavera, la suavidad en las redondas formas de sus pétalos, como también la tremenda fuerza y determinación de vivir, de crecer, de vencer el frío y la nieve y de abrirse a eso que era su destino. Tan conmovedor fue mirarla, que confiando en su equilibrio, el mago se arriesgó.

Ya estuvo del otro lado del arroyo.

La flor parecía sonreírle abriendo suavemente sus pétalos, meciéndose con el compás de la música del viento. Miró las cumbres, ojeó el paso y volvió a contemplar la flor. Se sentía tan feliz que hasta se envidió a él mismo. Todo era claro, la duda desapareció. A primera vista percibió en sus labios ese sabor conocido que seguía toda su vida. Lágrimas caían de sus ojos dejando sal en las mejillas.

La vida no es más que un juego entre el peso y la levedad, entre querer y poder, entre sufrir y soltar, entre temer y soñar. Un juego de reglas abiertas. Y nunca simples. ¿Cómo llevarla con él a una flor tan hermosa? Sin contar los pormenores tipo hacer desaparecer conejos o tristezas, sacar del sombrero a un elefante o a una sonrisa, convertir un pañuelo en una paloma o una distancia en una intimidad, el mago conocía trucos bastante más fuertes. Sabía hechizar, encantar con toda clase de brujerías. Sin embargo se sentía claramente la fuerza escondida entre esos pétalos tan delicados. Arrancarla a esa flor y llevarla para compartir el camino con ella requería el hechizo más poderoso, uno que el mago nunca antes se atrevió a usar.

Se sentó, cerró sus ojos. Ella estaba ahí a una sola mano de distancia, guardando su propio silencio. Pidiendo permiso el mago estiró la mano y en todo el valle se sintió cuando la sal de las lagrimas comenzó a derretir la nieve entre los dos. Quedará para siempre en secreto de las montañas si el mago se atrevió a hechizar a esa flor de vida con aquel hechizo más fuerte que él mismo no podía controlar. Basta con decir que hay sólo un camino para llegar a mar. Un sendero bien angosto, rodeado de precipicios. Para no confundir los pasos, para no caerse, para llegar, hay que respetar el camino. Y seguir sus reglas.

Observó a la flor de vuelta, con otra mirada. Su esfuerzo, su esperanza, su Ser. En su perfecto lugar, creciendo hacia la luz. Entonces retiró su mano y cerró los ojos de nuevo, guardando la imagen de la flor en su corazón. Hay una regla importante en los senderos de montañas. Como lo canta una bella y sabia canción: “uno sólo conserva lo que no amarra”.

Se fue entonces en paz mientras la flor seguía meciéndose con el compás de la música del viento, abriendo sus pétalos para caricias de rayos del sol.


Aceptando que el destino de una flor es crecer hacía el sol, sintió la libertad, la felicidad de querer que el otro sea quien quiere ser. Ahí, donde termina el arroyo de palabras, encontró el camino a mar. 




Agradecimientos por la corrección del texto a Magdalena Cáceres